Człowiek ma prawo do szczęścia, nie może ono jednak przysłonić wszystkiego. Zbyt szybko uznajemy: „Nie układa mi się w związku, to może w innym będzie mi lepiej”. To, jak przetrwamy pandemię, w dużej mierze zależy od tego, jaką mamy sytuację rodzinną: niektóre rodziny dobrze znoszą wreszcie odzyskaną bliskość, ale są też takie, dla których przymusowa bliskość jest nie do zniesienia. Najbardziej poszkodowane są nastolatki, bo straciły kontakty rówieśnicze, które są dla nich podstawą rozwoju – mówi prof. Irena Namysłowska, psychiatra, psychoterapeuta.
Katarzyna Pinkosz: „Od rodziny nie można uciec” – taki jest tytuł Pani najnowszej książki. Tak bardzo jesteśmy ukształtowani przez rodzinę?
Irena Namysłowska: Nawet jeśli próbujemy uciec przed rodziną na koniec świata, to zabieramy ją ze sobą. Doświadczenia z przeszłości, różne wzorce transgeneracyjne, przekazywane z pokolenia na pokolenie, w nieświadomy sposób rzutują na nasze zachowania. Staramy się uciec od rodziny, gdyż czujemy, że nie potrafimy się odseparować, stać indywidualnym bytem. Jednak rodzina i tak pozostaje w nas.
K.P.: Młody człowiek, gdy zakłada własną rodzinę, uważa, że inaczej zbuduje swój świat.
I.N.: Ma prawo chcieć, żeby jego rodzina była inna. Może się to jednak udać tylko częściowo, zupełne odcięcie się od rodziny to mit. To, jacy jesteśmy, zależy nie tylko od naszych rodziców, ale też od poprzednich pokoleń. Jeśli mamy pewien wzorzec zachowań, przenoszony z pokolenia na pokolenie, to nie jest on uświadomiony. Nie do końca wiemy, dlaczego zachowujemy się w określony sposób. Można ten model zmienić w procesie psychoterapii, poprzez zrozumienie przekazów transgeneracyjnych, rytuałów rodzinnych. Nie można go jednak zmienić samemu, całkiem bez refleksji.
K.P.: Powielamy więc zachowania naszych rodziców?
I.N.: Także dziadków i poprzednich pokoleń. Jeśli np. w rodzinie istniał wzorzec, że kobiety muszą być silne – a w naszej historii wzorzec silnych kobiet często jest obecny, gdyż musiały one dbać o rodzinę podczas nieobecności mężczyzn z powodu wojen, powstań – to będzie on powielany w kolejnych pokoleniach. Kobieta może nawet nie chcieć być silna, a jednak wchodzi w tę rolę. Doświadczenia poprzedniego pokolenia, a nawet trzech pokoleń wstecz, są szczególnie ważne w terapii rodzinnej, a zwłaszcza w terapii par. Czasami skuteczną formą pomocy nie jest analiza, o co dziś się kłócą, tylko przyjrzenie się temu, jak różne były ich rodziny. Wchodzimy w związek z bardzo różnymi doświadczeniami, które czasem trudno pogodzić. Przykład: jedna osoba jest bardzo związana z własną rodziną, druga chciałaby się od swojej zupełnie odseparować. Często jest to przyczyną problemów, gdy np. żona bez przerwy dzwoni do swojej mamy, każdą decyzję podejmuje raczej z nią niż z mężem. Jest to źródłem konfliktów, czasami nawet rozpadu małżeństwa. Warto przyjrzeć się temu, co wnosimy jako dziedzictwo rodzin do naszego związku.
K.P.: Na jakim etapie taka refleksja powinna być dokonywana: przed zawarciem związku, czy wtedy, gdy zaczynają się problemy?
I.N.: Byłoby dobrze, gdyby dokonać jej przed zawarciem związku, jednak nie zawsze to jest realne. Ważny jest dialog, zastanowienie się, czym się różnimy, a przede wszystkim zgoda na różnice, a nie próba dostosowania jednej osoby do drugiej. Ważna jest też zgoda na wynegocjowanie przestrzeni wspólnej (rodzinnej) oraz przestrzeni indywidualnej.
K.P.: Nie wszystko w rodzinie musi być wspólne? Jest miejsce na indywidualizm?
I.N.: Zawsze powinno istnieć: „ja” rodzinnie i „ja” indywidualne. Trudno jednak zachować proporcje. Są rodziny, w których od pokoleń najważniejszą rzeczą jest wspólnota rodzinna. W innych rodzinach wszyscy jej członkowie od pokoleń niezwykle zabiegają o własną indywidualność.
K.P.: W ostatnich latach bardzo zmienił się model rodziny. I częściej dochodzi do jej rozpadu.
I.N.: Świadczy o tym nie tylko liczba rozwodów, ale też zwiększająca się liczba par trafiających do terapii. Terapia jednak daje szansę na trwanie związku. Ludzie dziś częściej niż kiedyś godzą się na pomoc kogoś z zewnątrz: dawniej nie było to tak oczywiste, sama psychoterapia kojarzyła się z porażką. Dziś to się zmieniło, wiele osób chce przyjść po pomoc. Z drugiej strony obecnie coraz częściej dajemy sobie prawo do szczęścia, żeby żyć tak, jak chcemy. To może zagrażać związkom. Widać, jak szybko gonimy Zachód w liczbie rozwodów: gdy coś się nie udaje, uważamy, że trzeba się rozstać.
K.P.: To chyba dobrze, że dajemy sobie prawo do szczęścia.
I.N.: Szczęście jest ważne, nie może jednak przysłaniać odpowiedzialności za rodzinę, dzieci. Zbyt szybko uznajemy: „Nie układa mi się w związku, to może w innym będzie mi lepiej”. To zagraża dzieciom, które najbardziej cierpią z powodu rozwodów.
K.P.: Jednak jeśli matka/ojciec nie są szczęśliwi, to nie mogą wychować szczęśliwych dzieci.
I.N.: To prawda, człowiek ma prawo do szczęścia, nie może ono jednak przysłonić wszystkiego. Bycie szczęśliwym nie jest jedynym kryterium sensu życia. Dużo rzadziej przyzwalamy dziś na cierpienie, rozmowę, czekanie, że coś się zmieni. Często nie potrafimy ze sobą rozmawiać. To wszystko powoduje, że czasami zbyt szybko podejmujemy decyzję o rozstaniu, nie dając sobie szansy. Zwłaszcza młodzi ludzie mają duże parcie na realizację siebie, uważają, że w życiu muszą zrobić to, co chcą. Mają wręcz obsesję samorealizacji.
K.P.: W ostatnich latach coraz częściej tradycyjna rodzina zmienia się w rodzinę patchworkową. Jaki ma to wpływ na psychikę dzieci?
I.N.: Zaburza to ich poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Rzadko zdarza się, żeby obie strony zaakceptowały dzieci, rodzinę partnera. Choć tak bywa: znam sytuacje, kiedy podczas Wigilii spotykają się dzieci z poprzedniego związku, byli i obecni partnerzy, dziadkowie. Na pewno jednak jest to trudne. Pamiętajmy jednak, że są też dysfunkcyjne rodziny, w których rodzice niby są razem, ale naprawdę niewiele ich łączy. Są rodziny, w których jest przemoc, alkohol, a dziecko nie ma poczucia bezpieczeństwa, traci zaufanie do drugiego człowieka, jest głęboko zranione. Wszystko to ma wpływ na to, że liczba zaburzeń emocjonalnych u dzieci rośnie.
K.P.: Kiedy warto iść na terapię rodzinną?
I.N.: Kiedy nie potrafimy już sobie poradzić, narastają konflikty, cierpimy, widzimy, że negatywne sytuacje powtarzają się. Potrzebujemy kogoś, przy kim będzie nam łatwiej rozmawiać. Czasem te emocje są tak silne, że nawet, gdy chcemy rozmawiać z partnerem, to po chwili pojawia się awantura, czasem o bardzo błahe sprawy.
K.P.: Można z tych trudnych stanów wyjść, utrzymać związek?
I.N.: Tak, terapia jest uczeniem rozmowy, dialogu, prawa do wypowiedzenia swoich poglądów, akceptacji drugiej osoby. Nie zawsze jednak terapia kończy się sukcesem, wiele zależy od tego, w którym momencie rodzina trafi do terapii. Nie jest łatwo się zmieniać.
K.P.: Od roku jesteśmy w stanie epidemii. Mamy sytuację, której wcześniej nikt nie był w stanie nawet sobie wyobrazić. Wiele osób pracuje w domu, dzieci uczą się w domu, spędzamy ze sobą więcej czasu. Jaki ma to wpływ na funkcjonowanie rodziny?
I.N.: Pandemia jest ciężkim doświadczeniem. To, jak ją przetrwamy, w dużej mierze zależy od tego, jaką mamy sytuację rodzinną. Niektóre rodziny dobrze znoszą wreszcie odzyskaną bliskość: takie, które miały jej potrzebę, a ta bliskość gdzieś zanikła przez pracę, oczekiwania wobec dzieci, żeby jeździły z jednych zajęć dodatkowych na drugie. Gdy zaistniała możliwość spędzania czasu razem, okazało się to dla nich dobre i twórcze. Znam rodziny, które w czasie przymusowej izolacji nauczyły się grać w brydża, w pokera, wspólnie gotują. Ale są też rodziny, które nie były przyzwyczajone do bliskości, jest ona dla nich nie do zniesienia. Przymusowa bliskość nasila negatywne emocje, a wtedy kryzys trudno znieść.
Pandemia to doświadczenie, do którego nie byliśmy przygotowani. Człowiek może wkrótce polecieć na Marsa, a nie potrafi poradzić sobie z kryzysem, który dziś dotknął cały świat. Zawsze były różnice między bogatymi a biednymi krajami, a teraz właściwie wszyscy jesteśmy więźniami epidemii. Wiele osób ma zespół stresu pourazowego. W stanach kryzysu najbardziej pomaga nadanie sensu temu, co się dzieje. Nawet chorobie i cierpieniu można nadać sens, jednak tej pandemii trudno go nadać. Stąd pojawiają się tak dziwne teorie, że albo w ogóle nie ma pandemii, albo że jest to zemsta natury, którą za bardzo eksploatujemy. To dramatyczne poszukiwanie sensu tego, co wokół nas się dzieje.
K.P.: Gdy popatrzeć na obecną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy: kto cierpi najbardziej?
I.N.: Dzieci i nastolatki. Są najbardziej poszkodowane, bo straciły kontakty rówieśnicze, które np. dla nastolatków są podstawą rozwoju. Grupa rówieśnicza pomaga w odseparowaniu się od rodziców, co jest podstawowym zadaniem okresu dorastania. Oczywiście, młodzież dziś porozumiewa się ze sobą przez komunikatory internetowe, jednak one jeszcze bardziej nasiliły znaczenie wirtualnych kontaktów zamiast tych realnych.
W wychodzeniu z kryzysu ważne jest to, jak dziś mówimy o obecnej sytuacji. Będzie to wpływać na przyszłość naszych dzieci. Narracja powinna być bardziej wyważona, mniej dramatyczna i bezradnościowa, bo wtedy dzieci zapamiętają, że jest coś, co czyni człowieka bezsilnym, z czym nic nie można zrobić. Nie każdy z taką wiedzą da sobie radę.